Wilczy totem – powieść o stepie, wilkach, dzielnych Mongołach i tchórzliwych Chińczykach

Posted on 13 września 2010 - autor:

4


Jiang Rong Wilczy totem tłumaczenie Katarzyna Sarek

Rozdział I (fragment)

Gdy Chen Zhen ukryty w śnieżnej jamie patrzył przez lunetę ułamanej lornetki skrzyżował wzrok ze stalowym spojrzeniem olbrzymiego stepowego wilka. Włosy na całym ciele stanęły mu dęba, dosłownie podnosząc na nim koszulę. Stary Bilgee był obok i Chen Zhen tym razem nie miał wrażenia, że dusza go opuszcza, ale i tak zimny pot wypłynął z każdego pora ciała. Chociaż spędził już dwa lata na mongolskim stepie, wciąż jednak drżał na widok mongolskich wilków, zwłaszcza w stadzie. Teraz głęboko w górach, z dala od obozu, z oddechem zamieniającym się w wirującą parę, miał przed sobą wielką watahę. Ani on ani Bilgee nie mieli strzelby, ani noża, ani urgi[1], nawet pary głupich metalowych strzemion, jedynie pasterskie kije, jeśli wilki wywęszyłyby ich zapach, to prędko dostaliby niebiański pochówek.

Zdenerwowany Chen głęboko wypuścił powietrze kilka razy i obejrzał się na Bilgee, który oglądał formujące krąg wilki przez drugą połówkę lornetki. „Czemu jesteś strachliwy jak owca?” powiedział cicho Bilgee. „Wy Hanowie boicie się wilków aż do szpiku kości i dlatego nigdy nie udało wam się wygrać na stepach”. Widząc, że Chen Zhen nie odpowiada, pochylił się i wyszeptał: „Nie pozwól, żeby strach cię sparaliżował, uspokój się, to nie zabawa”. Chen Zhen kiwnął głową, wziął garść śniegu i ugniótł ją w dłoni w bryłę lodu.

Na zboczu naprzeciwko pasło się nieświadome wilczej pułapki czujne stado mongolskich gazel – dżereni. Wilki zacieśniały krąg zbliżając się coraz bardziej do śnieżnej kryjówki pasterzy, Chen Zhen nie śmiał drgnąć zmieniając się w lodową rzeźbę…

Było to jego drugie zetknięcie z watahą wilków. Ten sam przenikliwy strach pierwszego spotkania zaczął krążyć w jego żyłach. Pomyślał, że żaden Chińczyk nie ma na tyle dzielnego serca aby wyjść bez szwanku z takich przygód.

Dwa lata wcześniej późnym listopadem, kiedy Chen Zhen przyjechał z Pekinu do brygady pasterskiej, na stepach równiny Olonbulag leżał śnieg. Ponieważ jurty studentów nie dotarły na czas, Chen Zhen zamieszkał w domostwie starego Bilgee i przydzielono mu funkcję pasterza. Gdy minął miesiąc od jego przyjazdu, wysłano go z Bilgee po materiały szkoleniowe i zakupy do leżącej w odległości 80 mil siedziby kierownictwa. Kiedy mieli wracać stary pasterz  jako sekretarz rewolucyjnego komitetu pasterskiego został wezwany na zebranie partyjne. Ponieważ materiały musiały być dostarczone na czas, Chen Zhen miał wracać sam. Tuż przed odjazdem Bilgee zamienił się z nim końmi, dał mu swojego wielkiego kasztana, szybkiego i znającego drogę do domu. Kilka razy powtórzył, żeby nie jechał na skróty, tylko wzdłuż kolein wozów, po drodze co 20- 30 mil będą jurty i z pewnością dojedzie bezpiecznie.

Chen Zhen jak tylko dosiadł kasztana, wyczuł pod siodłem siłę mongolskiego rumaka i puścił się w cwał. Gdy dotarli na grzbiet, z którego widać był szczyt góry Chaganuul przy której mieściła się ich brygada, momentalnie zapomniał o ostrzeżeniach starca i porzucił dłuższą o 20 mil okrężną drogę i ruszył na przełaj, prosto do obozu.

Robiło się coraz zimniej. Gdy był w połowie drogi kurczące się od mrozu słońce chowało się za horyzontem. Ziąb idący od śniegu ciągnął w górę, aż zesztywniały poły skórzanej kurty Chena. Wiszące luźno rękawy i góra okrycia skrzypiały przy każdym ruchu. Ciało konia pokryło się białym szronem, kopyta zanurzały się w głębokim śniegu i galop konia stawał się coraz wolniejszy. Mijali kolejne wzniesienia i pagórki, nigdzie nie było ani śladu człowieka. Koń zaczął kłusować, nie ze zmęczenia, ale dla wygody jeźdźca, miarowy i równy krok uspokoił Chena, który puścił wodze i pozwolił koniowi decydować o wysiłku, tempie i kierunku. Nagle Chen zesztywniał, poczuł nieokreślony lęk, przestraszył się, że koń zgubi drogę, że pogorszy się pogoda i nadciągnie śnieżyca, że zamarzną na tym lodowym pustkowiu, jedyne czego zapomniał się bać to były wilki.

Gdy dotarli do wejścia do doliny koń zaczął być nerwowy, postawił na sztorc nasłuchujące dookoła uszy, wskazując pyskiem na  przełęcz zaczął parskać i zgubił miarowy krok. Ponieważ Chen po raz pierwszy samotnie jechał przez bezludne tereny, nie wyczuł zbliżającego się niebezpieczeństwa. Zdenerwowany koń, z otwartymi nozdrzami i wytrzeszczonymi oczami usiłował zmienić kierunek jazdy i iść w inną stronę. Chen nie zrozumiał jego zachowania, ściągnął mocno wodze i zmusił konia do kłusa naprzód. Krok zwierzęcia robił się coraz dziwaczniejszy, raz stęp, raz kłus, raz skok, kopyta uderzały z siłą o śnieg, gotowe do poderwania się do biegu. Chen wiedział, że zimą należy oszczędzać siły konia, z całej siły ściągnął wodze i nie pozwolił na galop.

Koń widząc, że ostrzeżenia jakie wysyła nie przynoszą efektu, odwrócił głowę i ugryzł filcowe buty Chena, który nagle w przerażonych oczach zwierzęcia zobaczył nadchodzące niebezpieczeństwo. Ale było już za późno, drżący ogier wszedł w gardło mrocznej doliny.

Gdy Chen Zhen podniósł głowę i spojrzał przed siebie, przerażony prawie spadł z konia. W odległości mniejszej niż 40 metrów na śnieżnym zboczu w wieczornym świetle zobaczył stado lśniących złotem i dyszących śmiercią mongolskich wilków. Wszystkie patrzyły prosto na niego, poczuł się jak jeż najeżony ich spojrzeniami ostrymi jak noże. Kilka najbliższych wilków było olbrzymie jak leopardy, dwa razy większe od okazów jakie widział w pekińskim  zoo, o połowę wyższe i o połowę dłuższe. Kilkanaście siedzących na śniegu zwierząt natychmiast się podniosło, wyprężyło ogony, sztywne jak miecz wyciągany z pochwy, jak strzała na naciągniętej cięciwie. Zastygły gotowe do ataku. Pośrodku, otoczony innymi siedział samiec alfa, na karku, piersiach i brzuchu lśniła złotem biała sierść, biła od niego groźba i okrucieństwo. Wataha składała się z trzydziestu lub czterdziestu osobników.

Później gdy Chen Zhen opowiadał o całym wydarzeniu, ojczulek Bilgee wskazującym palcem starł zimny pot z czoła i powiedział: „Musiały być w trakcie narady. Niedaleko pasło się stado koni, przywódca stada pewnie przekazywał innym plan ataku. Miałeś szczęście, że nie wpadłeś na głodne wilki, te z błyszczącym futrem są syte i pełne.”

Prawdę mówiąc, Chen Zhen miał wtedy pusty umysł bez jakiejkolwiek świadomości i odczuć. Ostatnie co pamiętał to wysoki i przenikliwy świst w czubku głowy, przypominający dźwięk przy dmuchaniu na krawędź monety. Z pewnością był to odgłos duszy wydzierającej się przez czaszkę na zewnątrz. Czuł, że jego życie zostało przerwane na kilkadziesiąt sekund, stał się wydrążonym czerepem pozbawionym duszy, pustą kupą mięsa.

Przez wiele lat, gdy tylko przypomniał sobie to spotkanie z wilkami, w sercu po stokroć dziękował ojczulkowi Bilgee i jego koniowi. Chen nie spadł wtedy z siodła, jedynie dlatego, że kasztan nie był zwykłym koniem, lecz rumakiem wychowanym na terytoriach pełnych wilków, zwierzęciem sprawdzonym w setkach potyczek.

Być może właśnie dzięki jego odwadze i mądrości, dusza Chen Zhena wróciła. A może Chen otrzymał duchowe wsparcie od Tengger, który jego przedwcześnie uleciałej do nieba duszy ofiarował nadzieję i wytrwałość. Unosząca się przez kilkadziesiąt sekund w mroźnym powietrzu dusza wróciła do opuszczonego ciała Chena, który poczuł, że wrócił do świata żywych i całkowicie się uspokoił.

Mocno chwycił wodze i siadł zdecydowanie w siodle. Naśladując konia zebrał cała odwagę i udawał, że nie widzi stada wilków, choć nerwowo cały czas na nie zerkał kątem oka. Wiedział jak szybko potrafią pędzić, dobiegnięcie do celu znajdującego się w odległości kilkudziesięciu metrów to dla nich jedynie kwestia kilku sekund. Choć byli coraz bliżej stada, Chen Zhen wiedział, że nie może okazać cienia strachu, musi zachowywać się swobodnie i nonszalancko jakby przed nim było tysiące piechurów, a za nim setki jeźdźców. Tylko w ten sposób miał szansę na uniknięcie ataku stepowych morderców.

Wyczuł, że samiec alfa wyciągnął szyję i wpatruje się w wzgórze za nim, inne wilki zwróciły szpiczaste uszy w tym samym kierunku, jak radary namierzające cel. Wszystkie spokojnie czekały na rozkaz przywódcy. Samotny, nieuzbrojony jeździec nonszalancko i spokojnie jadący tuż obok nich sprawił, że zaczęły mieć wątpliwości.

Ostatnie promienie słońca zniknęły z nieba, koń zbliżył się jeszcze bardziej do wilków. Kilkadziesiąt następnych kroków było najdłuższą podróżą życia Chena. Usłyszał, że jeden z wilków pobiegł w kierunku wzgórza z którego właśnie zjechał. Był to zwiadowca wysłany przed przywódcę aby sprawdził czy z tyłu nie ma innych ludzi. Chen poczuł, że dusza znów zaczyna wyrywać się na zewnątrz. Stęp konia przestał być spokojny, boki zwierzęcia i nogi Chena drżały coraz silniej zwiększając przerażenie ich obu. Kasztan położył uszy po sobie nerwowo nasłuchując powrotu zwiadowcy. Znajdowali się zaraz obok stada wilków. Chen zaczął sobie wyobrażać, jak wpada w olbrzymią wilczą paszczę z rzędami ostrych jak brzytwy kłów, która nie czekając, aż znajdzie się dokładnie pomiędzy dolnymi i górnymi zębami zatrzaśnie się z kłapnięciem. Koń zaczął przenosić ciężar ciała na tylne nogi szykując się do ostatniego biegu, ale z ciężarem na grzbiecie był na straconej pozycji.

Nagle Chen Zhen, jak mongolscy pasterze w chwilach grozy, zaczął wzywać mongolskiego władcę nieba – Tengger: Potężny i wszechmocny Tengger wyciągnij rękę i pomóż mi! Potem zaczął wzywać imię Bilgee, co po mongolska znaczy „mędrzec”. Modlił się, żeby starzec przekazał mu mądrość stepowych pasterzy. Na równinie Olonbulag panowała niczym nie zakłócona cisza. Chen podniósł głowę, żeby ostatnim zapamiętanym obrazem był widok lodowato błękitnego nieba.

Nagle z nieba spadły słowa starca i jak grom zadudniły w jego uszach: Wilki najbardziej boją się strzelby, urgi i metalu. Nie mam strzelby ani urgi, czy nie mam nic metalowego? Poczuł gorąco w nogach, miał! Na stopach brzęczały dwa wielkie metalowe strzemiona. Z radości aż zamachał nogami.

Ojczulek Bilgee dał mu swojego konia, ale siodło i uprząż zatrzymał własne. Nic dziwnego, że starzec od razu wybrał dla niego tę parę wielkich strzemion, jakby dawno temu przeczuł, że pewnego dnia będą mu potrzebne. Wtedy wytłumaczył mu to w inny sposób. Początkujący jeździec nie powinien mieć zbyt małych strzemion, bo nie tylko ciężko się w nich utrzymać w siodle, ale przy upadku stopa może się zaklinować i można wpaść pod kopyta i zostać poranionym i zadeptanym na śmierć. Jego para miała szeroki otwór i półokrągłą poprzeczkę, była dwa razy większa i cięższa od standartowych wąskich i płaskich strzemion.

Wilki czekały na powrót zwiadowcy, koń i jeździec byli dokładnie na wprost stada. Chen szybko wysunął stopy ze strzemion, sięgnął i podciągnął je za puśliska. Trzymając po jednym w każdej dłoni, zaparł się stopami i zmusił konia do skrętu i ruszenia w kierunku wilków. Wrzasnął z całych sił, podniósł strzemiona na wysokość piersi i zaczął walić jednym o drugie.

Łup, łup…

Donośny, przewiercający uszy dźwięk podobny do bicia młotem w kowadło, rozdarł jak miecz ciszę nad stepem i dosięgnął wilczych uszu. Nie pochodzący z natury dźwięk dla wilków był bardziej przerażający od uderzenia pioruna, groźniejszy od szczęku zastawianych przez myśliwych potrzasków.

Wilki zadrżały przy pierwszym łoskocie, przy kolejnych pod przewodnictwem samca alfa, z położonymi uszami i opuszczoną szyją jak żólta fala rzuciły się do ucieczki w stronę gór. Nawet zwiadowca porzucił swoją misję i popędził za uciekającym stadem.

Chen nie mógł uwierzyć własnym oczom, olbrzymia wataha wilków uciekająca przed parą metalowych strzemion! Momentalnie odzyskał odwagę, uderzając jak szalony wymachiwał rękami jak stepowi pasterze, odwrócił się i krzyknął po mongolsku: „Szybko! Szybko! Tu jest pełno wilków!”.

……


[1] Urga – mongolskie lasso składające się z drewnianego kija zakończonego pętlą, służy do chwytania zwierząt